środa, 13 sierpnia 2014

48. the general public

W ciągu całego swojego życia pamiętam jedną sytuację, gdzie byłam prawdziwie niemiła wobec osoby pracującej w sklepie, a i do tego zostałam bezczelnie sprowokowana.

To było w Hiszpanii. C. wyczaiła sklep z kosmetykami, w którym sprzedawano pudry w naszym odcieniu i nie był to horrendalnie drogi Corte Ingles. Piszę naszym odcieniu, ponieważ C. jest rudą Walijką z porcelanową karnacją, a ja mam po prostu bardzo jasną skórę.
Sklep działa jak polski Inglot: pokazuje się pani, co się chce, pani otwiera jedną z miliona szuflad za ladą i wyciąga produkt. Ku mojemu zaskoczeniu, pani zamiast otworzyć jedną z miliona szuflad i wyciągnąć mój puder, popatrzyła na mnie i powiedziała: ale ty jesteś bardzo blada, potrzebujesz ciemniejszego pudru. Grzecznie podziękowałam i powiedziałam, że wolę jednak ten, który ma kolor taki jak moja skóra. Pani nalegała: to może chociaż róż? Grzecznie podziękowałam po raz drugi. Pani nie chciała ustąpić: to może bronzer? Grzecznie podziękowałam po raz trzeci i wtedy pani powiedziała coś co ścięło mnie z nóg: ale kup ten ciemniejszy odcień bo jesteś tak blada, że wyglądasz na chorą.
Nie wytrzymałam: a ty tak umalowana, że wyglądasz na clowna.

Jestem bardzo emocjonalna, impulsywna i szczera, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to był jedyny razy kiedy pojechałam po pracowniku sklepu.

Ja jestem po drugiej stronie barykady i to po mnie się jedzie. Mam do opowiedzenia historie, w które nie uwierzyłby nikt, kto nie ma codziennego kontaktu z szerszą publicznością. Kiedyś rozmawiałam o tym z R., R. tylko się uśmiechnął i powiedział cicho: you haven't seen anything yet.

Nadal przechodzą mnie ciary, gdy o tym myślę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz